Autorka: Nell Łach
Ostatnio usłyszałam zdanie, które dało mi do myślenia: „Einmal Ausländer, überall Ausländer” – czyli „Raz cudzoziemiec, wszędzie cudzoziemiec”.
Jako dziecko, kiedy ludzie mnie pytali, śmiało mówiłam, że jestem Polką. Bo po prostu tak się czułam. Z wiekiem zrozumiałam, że lepiej tego nie mówić, bo jakimś cudem za każdym razem to powód do dyskusji. Dla wielu ludzi, zarówno obcych, jak i członków rodziny, moje pochodzenie i narodowość są zaproszeniem do debaty.
W Niemczech nie czuję się do końca Niemką. Szczególnie kiedy spędzam czas z Niemcami, widzę różnice w wychowaniu, w kulturze, w języku i w innych aspektach. Ale jednocześnie nie potrafię czuć się w pełni Polką w Polsce. W domu wychowałam się jak w typowej polskiej rodzinie, ale mimo to różnię się od Polaków w Polsce. Nie chodziłam tam do szkoły i nie spędziłam tam mojego życia.
Wśród Niemców czuję się głupio, bo czasem brakuje mi słów albo mylę przysłowia. Wsród Polaków czuję się głupio, bo popełniam błędy, a przez akcent od razu dostaję pieczątkę „Niemka“.
Dwa lata temu byłam z przyjaciółmi w barze w Warszawie. Podeszli do nas chłopaki i zaczęliśmy rozmawiać – oczywiście po polsku. Spytali, skąd jesteśmy; odpowiedziałam, że przejechaliśmy z Berlina. Opowiadałam o Wrocławiu, że moja rodzina tam mieszka. Pytają, z jakiej dzielnicy pochodzę, odpowiadam, że urodziłam się w Berlinie. I nagle — wielka zmiana nastroju: ”A co ty, jesteś Niemką! Nie Polką!”. Nie miałam ochoty dyskutować. Męczy mnie to. 10 sekund wcześniej nazywali mnie Polką, traktowali mnie jak Polkę i mówili mojemu chłopakowi, że ma fajną polską dziewczynę. Gdy dowiedzieli się, że urodziłam się w Berlinie, rozmowa całkiem się zmieniła.
Wiosną odwiedziłam rodzinę w Polsce. Moja ciocia pyta, czemu tak chętnie jeżdżę do Polski i interesuję się tak mocno tym krajem jako Niemka. Dla mnie to pytanie, którego w ogóle nie mogłam zrozumieć — przecież to pierwszy język, w którym mówiłam, i jedyna kultura, którą naprawdę znam. Przecież jesteśmy rodziną, mamy tę samą krew, tych samych przodków. Na to inna ciocia odpowiada „Ale ona jest Polką“. A ja nie mam siły brać udział w tej rozmowie. Nie mam ochoty się tłumaczyć.
W zeszłym roku spędziliśmy wigilię u mojej rodziny, a pierwszy dzień świąt u rodziny mojego chłopaka. On pochodzi z rodziny niemieckiej. Na kuchence gotuje się Sauerbraten. Szok — jego mama wrzuca piernik do sosu. Dla mnie trudno zrozumieć, czemu wrzuca słodkie ciastka do garnka, a oni się dziwią, że tego nie znam: „Tak się gotuje tradycyjny Sauerbraten, jak to możliwe, że nie znasz Sauerbraten?“. Nigdy wcześniej nie widziałam tej potrawy. Cały swiąteczny stół był mi obcy. Nie znałam żadnych tych tradycji — po 20 lat w Niemczech pierwszy raz w życiu spędziłam tradycyjne niemieckie święta. Jak mam się czuć Niemką, skoro przy tym stole, przy niemieckiej rodzinie, czułam się tak obco?
Życzę sobie, aby moja narodowość, pochodzenie i tożsamość nie były tematem dyskusji dla osób, które nie wiedzą, jak to jest być imigrantem pierwszego pokolenia. Tożsamość jest bardzo skomplikowanym tematem dla wielu osób z „tłem migracyjnym“. Chciałabym, aby ludzie przestali nas kwestionować i zamiast tego szanowali nasze doświadczenia.
- Nell o sobie: Urodziłam się w Berlinie jako dziecko dwojga Polaków, dlatego polska kultura i język są ważną częścią mojej tożsamości. Obecnie studiuję filologię polską i rosyjską, ponieważ fascynują mnie języki słowiańskie. Nauka języków obcych to moja pasja.
Autor: Simone Aglan-Buttazzi
W powieści Bowie w Warszawie (2022; tłumaczenie niemieckie Olafa Kühla ukazało się w następnym roku) Dorota Masłowska wyobraża sobie, że słynny piosenkarz, podróżując pociągiem z Moskwy do Berlina, zatrzymuje się na krótko w Warszawie. W pewnym sensie to tak, jakby Berlin końca lat 70. symbolizowany przez Bowiego odwiedził stolicę Polski. Ale jakie są literackie wizyty Polski w Berlinie?
Z chronologicznego punktu widzenia należałoby zacząć przynajmniej od Józefa Ignacego Kraszewskiego, aresztowanego w Berlinie w 1883 roku, ale pomijając politykę, warto wspomnieć przede wszystkim o Bolesławie Prusie, który w latach 1878-1896 prowadził rubrykę podróżniczą najpierw w „Kurierze Warszawskim”, a następnie w „Kurierze Codziennym”. Artykuły zostały zebrane w dwóch tomach w 1950 roku. W drugiej części swoich Kartek z podróży Bolesław Prus poświęca kilka stron stolicy… Prus. Autor Lalki i Faraona oferuje porównanie między Warszawą i Berlinem na podstawie swoich wrażeń z 1895 roku. Prus zauważa, że Berlin jest większy od Warszawy, czystszy i ma mniej agresywnych mieszkańców niż Paryż! Oto przykład jego obserwacji: „Przemykamy się pod szeroką arkadą wiaduktu, po którym w tej chwili przejeżdża pociąg i – znajdujemy się na Friedrichstraße. Jest to jedna z pierwszorzędnych ulic w Berlinie, charakteryzuje się zaś wielkim ruchem i wielką ciasnotą. W tym miejscu nie jest ona szerszą od naszej Chmielnej ulicy, a ruch na niej no – jest mniej więcej taki jak u nas na Żabiej”.
Dziś klasyczne notatki z podróży są publikowane pod nazwą reportażu, gatunku bardzo popularnego w Polsce. Jest też reportaż kolektywny o stolicy Niemiec: Mur. 12 kawałków o Berlinie (2015), antologia z ilustracjami Filipa Springera. Trzynastu autorów, wśród których wyróżnia się Witold Szabłowski, wyrusza śladami tego, co pozostało z muru (także w głowach wielu Niemców).
Z dziedziny literatury pięknej można wymienić dwie współczesne trylogie powieściowe. Pierwsza to dzieło Grzegorza Kozery: Berlin, późne lato (2013), Króliki Pana Boga (2015) i Noc w Berlinie (2018). Dwie pierwsze powieści historyczne były nominowane do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Kozera zaczyna od Republiki Weimarskiej, a następnie opowiada o dramatycznych wydarzeniach podczas nazizmu i bezpośrednio po kapitulacji.
Druga trylogia jest autorstwa Magdaleny Parys, która zadebiutowała na rynku literackim książką Tunel (2011, przetłumaczoną w 2014 roku przez Paulinę Schulz). Magik (2016) dostał Nagrodę Literacką Unii Europejskiej (EUPL) i jest dostępny w tłumaczeniu niemieckim dzięki pracy Lothara Quinkensteina (który tłumaczy również Olgę Tokarczuk). Powieści Parysa są współczesnymi thrillerami nawiązującymi do przeszłości NRD. W trzecim tomie, Książę (2020), bohaterowie – komendant policji Tschapieski i komisarz Kowalski – muszą rozwiązać nową sprawę kryminalną z trzymającą w napięciu fabułą.
Również w 2020 roku Szczepan Twardoch opublikował powieść „po polsku w Berlinie”: jest to Pokora, przetłumaczona na język niemiecki przez Olafa Kühla – innego tłumacza Tokarczuk – trzy lata później. Pokora jest epicką powieścią o rewolucji, wojnie i miłości. Tytuł książki to nazwisko głównego bohatera, porucznika Aloisa Pokory, pochodzącego z Górnego Śląska weterana pierwszej wojny światowej. Twardoch jak zwykle rzuca czytelnika w wir przemocy i ulicznego życia, tym razem w czasach narodzin Republiki Weimarskiej.
Chcąc mówić o literaturze hybrydowej pomiędzy pamiętnikiem, dziennikarstwem i fikcją, warto wspomnieć, że w Dzienniku 1961-1966 Witold Gombrowicz opowiada o pobycie w Berlinie (Zachodnim) podczas ostatnich miesięcy 1963 roku. Andrzej Stasiuk w Dojczlandzie (2007) woli opowiadać o nieistniejących już Niemczech, czyli NRD. Ten jego antyreportaż poświęca kilka stron podzielonemu i nowoczesnemu Berlinowi, miastu, w którym Stasiuk lubi się gubić, kończąc spacerem przy stadionie olimpijskim, „ponieważ od jakiegoś czasu zagadka niemieckiej duszy nie dawała mi spokoju“.
My natomiast, na tym blogu, nie dajemy sobie spokoju myśląc o polskiej duszy w Berlinie.
- Simone o sobie: Urodziłem się w Bolonii, gdzie pod koniec lat 90 studiowałem nauki o komunikacji społecznej i mediach. Mieszkam w Berlinie od 2006. Pracuję jako tłumacz na własny rachunek i poza polonistyką studiuję bibliotekoznawstwo. Dla mnie nie ma nic piękniejszego niż pójście do kina – na film polski.
Autor: Eryk Kowalik
Żużel to dla mnie miłość od dziecka. Ten sport jest nie tylko emocjonujący, ale też wyjątkowy w swojej kulturze – bliskość kibiców, atmosfera na stadionach, pasja przekazywana z pokolenia na pokolenie. Gdy w Zielonej Górze słyszę ryk silników Falubazu, czuję się jak w domu. Ale żużel, jak każda dyscyplina z oddanymi fanami, ma też swoją mroczniejszą stronę. Tę, o której nie mówi się głośno, ale którą zna każdy, kto choć raz był na meczu ligowym, zwłaszcza w miejscach, gdzie sport przenika się z lokalną tożsamością.Nie oszukujmy się – żużel to nie tylko sport, ale też kibicowskie wojny, które od lat toczą się zarówno na trybunach, jak i poza nimi. W Polsce każdy wie, że derby Zielona Góra – Gorzów to coś więcej niż sportowa rywalizacja. To historia, tradycja, nienawiść, która przez lata budowała się między kibicami Falubazu i Stali. Kto był na derbach, ten wie, że to nie jest zwykły mecz – to święta wojna. Atmosfera gęstnieje już na długo przed pierwszym biegiem, a policja dobrze wie, że nie może sobie pozwolić na chwilę nieuwagi.
I choć żużel nie kojarzy się z tak agresywną sceną kibicowską jak piłka nożna, to jednak w wielu miastach istnieją grupy, dla których mecze są tylko pretekstem do rozliczeń. Większość kibiców chce po prostu oglądać emocjonujące wyścigi, ale są też tacy, dla których barwy klubowe to coś więcej – powód do walki. Nie brakuje historii o ustawianych „ustawkach” kiboli żużlowych, o atakach na przyjezdnych fanów, o napięciach, które przenoszą się z trybun na ulice. W Polsce, a także w niektórych częściach Niemiec, można znaleźć ekipy kibicowskie, które działają jak w piłce nożnej – mają swoje zasady, hierarchie i wrogów, których nienawidzą bardziej niż cokolwiek innego.Niektórzy mogą się zdziwić – jak to, żużel i kibole? Przecież to sport rodzinny, ludzie przychodzą na mecze z dziećmi, atmosfera jest festynowa. Owszem, to prawda, ale wystarczy wejść głębiej w świat fanatycznych grup kibicowskich, by zobaczyć, że nie zawsze chodzi tylko o sport. W Polsce są miasta, gdzie żużlowi kibice działają ramię w ramię z piłkarskimi ekipami. Sojusze, konflikty, nienawiść – to wszystko przenosi się z boisk na stadiony żużlowe.
Berlin mógłby być miejscem, gdzie żużel rozwijałby się bez tego bagażu. Może właśnie brak drużyny sprawia, że tu nie ma jeszcze tych negatywnych aspektów. Ale gdyby kiedyś powstał tu klub, czy uniknąłby tej kibicowskiej wojny, która w innych miastach rozgrywa się od lat? Czy żużel w Berlinie byłby czystym sportem, czy też w końcu ściągnąłby grupy, dla których trybuny to coś więcej niż doping?
Co o tym sądzicie? Czy kibicowska wojna to nieodłączny element sportu, czy można ją wyeliminować? A może to właśnie żużel, mimo swojej ciemnej strony, ma szansę pozostać sportem, który łączy, a nie dzieli?
- Eryk o sobie: Urodziłem się w Polsce i od zawsze fascynowało mnie odkrywanie nowych miejsc. Podróże to dla mnie nie tylko sposób na poznawanie świata, ale także na rozwój i zdobywanie nowych doświadczeń. Uwielbiam poznawać inne kultury, ludzi i ich historie, bo każda podróż wnosi coś wyjątkowego do mojego życia. Studiuję germanistykę oraz języki słowiańskie, ponieważ fascynuje mnie różnorodność języków i ich wpływ na kulturę.
Autor: Eryk Kowalik
Żużel w Berlinie? Brzmi jak absurd, jak coś niemożliwego, a przecież to właśnie w stolicy Niemiec odbywały się wielkie zawody sportowe, to tu żyje pasja do rywalizacji, a sport jest niemalże religią. I właśnie dlatego jako kibic Falubazu Zielona Góra nie mogę się pogodzić z faktem, że w Berlinie, mieście tak otwartym na różne dyscypliny, tak chłonącym kulturę sportu, nie ma miejsca dla czarnego sportu. Jak to możliwe, że w metropolii o takiej skali nie istnieje żaden klub żużlowy? Że nie ma toru, na którym można byłoby organizować zawody? Że jeśli berliński kibic żużla chce poczuć zapach metanolu i usłyszeć ryk silników, musi wsiąść w samochód i przejechać setki kilometrów do Polski lub Landshut?
A przecież Niemcy nie są pustynią żużlową. W Landshut żużel ma się dobrze, Güstrow i Stralsund wciąż organizują zawody, a niemieccy zawodnicy od czasu do czasu pojawiają się nawet w polskiej lidze. To nie jest sport, który w Niemczech by umarł – on po prostu nigdy nie dostał tu odpowiedniej szansy na rozwój. Ale Berlin? Miasto, które w swoim DNA ma rywalizację, emocje i wielkie wydarzenia, powinno być naturalnym miejscem dla tego sportu. Patrząc na przeszłość, można wręcz powiedzieć, że Berlin już miał swoją szansę na żużlową historię – w 2001 roku odbyła się tu runda Grand Prix Niemiec,a sam Tomasz Gollob wygrał zawody na stadionie Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportpark. A jednak nie było kontynuacji. Nikt nie podjął rękawicy, nikt nie pomyślał, że może warto ten sport tutaj rozwinąć.
Jeszcze kilka lat temu istniał Wolfslake Falubaz Berlin, drużyna, która startowała w niemieckiej Bundeslidze. W tamtym czasie można było jeszcze mieć nadzieję, że coś się tu ruszy, że Berlin zrozumie, jak wielki potencjał kryje się w żużlu. Ale dziś? Nie ma po niej śladu. Nie ma drużyny, nie ma toru, nie ma wizji. Co więcej, brakuje nawet rozmów na ten temat, jakby w tym mieście nikt nie wierzył, że żużel mógłby tu zaistnieć na stałe.
A przecież wystarczy wyjść na ulicę i zobaczyć, jak bardzo Berlin kocha sport. Hertha i Union rywalizują o serca piłkarskich kibiców, koszykarze ALBA Berlin świętują sukcesy na parkietach, a Eisbären Berlin co sezon przyciągają tłumy na mecze hokejowe. Berlin organizuje maratony, wielkie turnieje, wyścigi. Więc czemu nie ma tu żużla? To pytanie, które wraca do mnie za każdym razem, gdy myślę o tym mieście. Nie mam wątpliwości, że gdyby tylko pojawiła się inicjatywa, Berlin mógłby stać się żużlową stolicą Niemiec. Jest tu odpowiednia infrastruktura – nawet jeśli nie ma toru, to jego budowa nie jest przecież niemożliwa. Jest ogromna baza potencjalnych kibiców – nie tylko Niemców, ale też Polaków, którzy w Berlinie mieszkają i pracują, a dla których żużel to część tożsamości. I jest wreszcie sportowa kultura, w której każdy, kto wniesie coś nowego, ma szansę na sukces. Wyobrażam sobie turniej na 25-tysięcznym stadionie, międzynarodowe gwiazdy, tysiące kibiców z flagami w rękach. Widzę, jak na trybunach zasiadają fani z Polski i Niemiec, jak w Berlinie rodzi się nowa sportowa tradycja, jak w końcu ktoś mówi: tak, to ma sens. Bo przecież ma. Tylko nikt jeszcze nie odważył się tego zrobić. Może czas to zmienić? Może w końcu ktoś w Berlinie spojrzy na żużel inaczej – nie jak na egzotyczną ciekawostkę, ale jak na sport, który może stać się częścią tego miasta?
A może właśnie Ty masz pomysł, jak przekonać Berlin, że warto? Czekam na Twój komentarz!
- Eryk o sobie: Urodziłem się w Polsce i od zawsze fascynowało mnie odkrywanie nowych miejsc. Podróże to dla mnie nie tylko sposób na poznawanie świata, ale także na rozwój i zdobywanie nowych doświadczeń. Uwielbiam poznawać inne kultury, ludzi i ich historie, bo każda podróż wnosi coś wyjątkowego do mojego życia. Studiuję germanistykę oraz języki słowiańskie, ponieważ fascynuje mnie różnorodność języków i ich wpływ na kulturę.
Autor: Maks Kowalska
Święta Bożego Narodzenia są dla wielu kultur też czasem pomocy dla tych, co mają gorzej. Tak powstała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy (WOŚP), filantropijna fundacja, której celem jest ratowanie żyć chorych osób, szczególnie dzieci. Co roku wybiera się konkretny cel medyczny, na który są zbierane pieniądze.
Trzeciego stycznia 1993 r. odbył się pierwszy koncert w Warszawie, gdzie uzbierano 3.773.443,38 PLN na ”choroby serca najmłodszych pacjentów” i kupiono szpitalom między innymi kardiomonitory, inkubatory, defibrylator, respirator itd. Od tej pory odbywa się WOŚP co roku w Polsce, ale też w innych krajach są organizowane zbiorki pieniędzy w jej imieniu, w Berlinie już od kilkunastu lat.
W tym roku odbył się 33. Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, podczas którego artyści grali dla onkologii i hematologii dziecięcej; tegorocznym motywem było bezpieczeństwo i zdrowie dzieci. Berliński finał WOŚP odbył się w sobotę, 25.1.2025, poprzedzając niedzielne wydarzenia w Polsce. W sumie zebrano w tym roku 178.531.625 PLN, czyli w przeliczeniu 42.710.120,65 EUR!
Impreza w Berlinie składała się z dwóch części: pierwsza dziecięca z balem karnawałowym i malowaniem twarzy oraz druga artystyczna z występami artystów jak między innymi „Polenpapa” (Mateusz Stach), „Duxius” albo „Wszyscy Byliśmy Harcerzami”. Dodatkowo odbywają się aukcje z najróżniejszymi nagrodami, jak nauka jazdy konnej, filiżanka z Ambasady Polskiej w Berlinie, podwójne zaproszenie na koncert „Dzień Kobiet” w Admiralspalast i wiele, wiele więcej, wszystko na dobry cel pomocy!
WOŚP żyje z pomocy wolontariuszy, którzy pomagają zebrać pieniądze, chodząc z kubkiem lub oferowaniem swoich usług na aukcji albo i graniem muzyki jako artyści! Na pewno będą też w następnym roku szukać pomocników – a co jest bardziej wdzięczne niż pomaganie innym?
WOŚP na Facebooku: https://www.facebook.com/wosp.berlin
- Maks o sobie: Urodziłem się w Warszawie i wyjechałem z rodzicami do Monachium, kiedy miałem pięć lat. W domu mówiliśmy tylko po polsku – mama wprowadziła taką zasadę. Dzięki temu miałem okazję zdania egzaminu maturalnego w języku polskim, co pozwoliło mi utrzymać połączenie z moimi polskimi korzeniami. Obecnie studiuję literaturę niemiecką oraz polonistykę – łączy to moje dwa największe zainteresowania.
Autor: Simone Aglan-Buttazzi
Jeszcze jeden polski film w berlińskim Kinie Krokodil. Jeszcze kilka minut czekania pod krokodylem Alexa Flemminga wiszącym w wejściu. Jeszcze jedna mała wystawa: po tej o Siergieju Paradżanowie – surrealistyczne obrazy Klausa Zylli.
Film pod tytułem Vika! (2023) jest dokumentem Agnieszki Zwiefki o Wirginii Talan Szmyt, najstarszej didżejce w Polsce. Urodzona w 1938 roku w wiosce na terenie dzisiejszej Białorusi, „Vika” spędziła dzieciństwo w Wilnie, a następnie zrobiła karierę jako pedagog w Warszawie. Obecnie jest ona ikoną lgbtqia+ i aktywistką walczącą z „ageizmem”, czyli dyskryminacją osób starszych.
Na początku filmu widzimy ją występującą w środku marszu równości ulicami polskiej stolicy, a na końcu Wirginia tańczy I will survive Glorii Gaynor w towarzystwie innych energicznych staruszków. Vika! trwa jedynie 74, intensywne minuty. Reżyserka jest również autorką scenariusza, którego zadaniem jest ograniczenie improwizowanych dialogów. Zwiefka wykonuje świetną robotę przedstawiając nam niezwykłą kobietę, która nie poddaje się upływowi czasu. Mimo sceptycyzmu jej rodziny i niektórych kolegów „trzeciego wieku”, którzy nie chcą się „pokazywać” (bo według nich starość powinna być ukrywana), Wirginia udowadnia, że życie może być długie, pełne niespodzianek i nowych tożsamości – także zawodowych – odkrywanych z biegiem czasu.Oglądając zwiastun, można odnieść wrażenie, że ten film dokumentalny wykorzystuje Vikę do opowiedzenia o życiu osób lgbtiaq+ w Polsce, i częściowo tak jest. Warszawa w filmie wygląda jak Berlin, a „strefy wolne od lgbt”, których kilka lat temu chciał PiS, wydają się na szczęście odległe. Prawdziwą bohaterką filmu jest jednak starość. Swoją cielesnością Vika uosabia nieoczekiwaną, ale nie groteskową witalność, a swoimi słowami bez retoryki i złudzeń zastanawia się nad czasem, który jej pozostał. Z tego punktu widzenia sekwencje nakręcone podczas koronawirusa nabierają szczególnego tragizmu, ponieważ pokazują Wirginię samą w domu z kotem, bez bezpośredniego kontaktu z młodymi ludźmi pod stroboskopowymi światłami dyskoteki. Jej dzieci nie akceptują faktu, że jest didżejką, i niechętnie odbierają jej telefony. Ta nowa „córka” dancingu po syrenach PRL-u ze slynnego filmu Agnieszki Smoczyńskiej naprawdę ma cechy heroiczne i tragiczne. Vika! jest dedykowany „naszym przyszłym jaźniom”. Wspaniała idea, że możemy stać się tym, kim chcemy, nawet za kilka lat. Życie jest piękne.
- Simone o sobie: Urodziłem się w Bolonii, gdzie pod koniec lat 90 studiowałem nauki o komunikacji społecznej i mediach. Mieszkam w Berlinie od 2006. Pracuję jako tłumacz na własny rachunek i poza polonistyką studiuję bibliotekoznawstwo. Dla mnie nie ma nic piękniejszego niż pójście do kina – na film polski.
Autor: Simone Aglan-Buttazzi
Uniwersytet Trzech Pokoleń (UTP) to polsko-berliński projekt kulturalny, animowany przez stowarzyszenie Policultura w ścisłej współpracy z Uniwersytetem Humboldtów a przede wszystkim z Instytutem Slawistyki i Hungarystyki. Na stronie https://utp.berlin można zapisać się do newslettera, który jest najlepszym sposobem, aby być na bieżąco z działaniami UTP. Inicjatywy te często odbywają się w głównym budynku naszego uniwersytetu, czyli Unter den Linden 6 – pierwsze piętro, zachodnie skrzydło.
Wykłady zorganizowane przez UTP to moje ulubione okazje kulturalne związane z Polską w Berlinie, wraz z kilkoma spotkaniami bpb (Bundeszentrale für politische Bildung) na temat geopolityki i wyborów, skupiającymi się czasami na sytuacji polskiej. Inicjatywy UTP nierzadko mają charakter polityczny, ale mogą również dotyczyć literatury i innych dyscyplin. Chodzi o lekcje z udziałem gościa akademickiego z Polski, który (albo która) przemawia przez 90 minut, wyświetlając plik Power Point. Publiczność jest mieszana. Polacy są większością, a dla tych, którzy nie rozumieją języka, dostępne jest tłumaczenie symultaniczne przez słuchawki. Przemówienia wstępne i końcowe nie zawsze są w obu językach: po polsku i po niemiecku. Czasem czuję się jak na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Ostatni wykład, w którym brałem udział, był na temat cyberwojny prowadzonej przez Rosję. W jakim sensie cyberwojna? Nie tylko ataki hakerskie, ale także strategie dezinformacyjne, na które Polska, ze względu na swoją pozycję geopolityczną, jest szczególnie wrażliwa. Andrzej Kozłowski, doktor nauk politycznych, jest między innymi byłym redaktorem naczelnym portalu CyberDefence24.pl. Tytuł jego lekcji brzmiał Wojna Rosji z Zachodem w cyberprzestrzeni. Można ją obejrzeć na kanale Youtube założyciela UTP Bogusława Flecka (link): Wojna Rosji z Zachodem
Podstawowa teza jest taka, że rosyjskie służby wywiadowcze zawsze były ekspertami na polu dezinformacji. Tak zwane „aktywne środki” zimnej wojny stały się narzędziami nowej formy działań wojennych. Na ich celowniku nadal jest Zachód. Historia prób dezinformacji w Rosji zaczyna się od czasów Ochrany. Słynna była operacja Trust w latach dwudziestych przeciwko wrogom bolszewizmu, ale też operacja Denver w latach osiemdziesiątych. Ta ostatnia miała na celu przekazanie idei, że wirus HIV został wyprodukowany w laboratorium w Ameryce.
Obecna rosyjska wojna hybrydowa jest inspirowana przez Doktrynę Gierasimowa, która określa kontury konfliktu nowego typu, stałego w czasie, rozproszonego w przestrzeni i poza jakimkolwiek porozumieniem międzynarodowym, ponieważ jest niewidoczny i łatwy do obalenia: „To nie byliśmy my”. Strategia ta jest dosłownie bez granic geograficznych i społecznych. Ona dotyczy wszystkich, przynajmniej każdej osoby, która ma dostęp do Internetu. Taka wojna niewidzialna funkcjonuje świetnie na poziomie poznawczym i emocjonalnym, i uzupełnia klasyczną wojnę w terenie. Co z tym zrobić? Jak się bronić? W cyberprzestrzeni, tylko nasze kompetencje, nasza kultura, pomogą nam odróżnić niebezpieczne kłamstwo od sprawdzonej informacji. Dlatego moderator spotkania, Piotr Olszówka, zakończył wieczór czasownikiem, który dziś bardziej niż kiedykolwiek zastąpił „stawiać opór”: uczyć się, uczyć się, uczyć się.
- Simone o sobie: Urodziłem się w Bolonii, gdzie pod koniec lat 90 studiowałem nauki o komunikacji społecznej i mediach. Mieszkam w Berlinie od 2006. Pracuję jako tłumacz na własny rachunek i poza polonistyką studiuję bibliotekoznawstwo. Dla mnie nie ma nic piękniejszego niż pójście do kina – na film polski.
Autorka: Nell Łach
Nazywam się Nell — na pierwszy rzut oka niezbyt polskie imię. Jednak pochodzi ono z popularnej polskiej książki oraz filmu „W pustyni i w puszczy“. Przez dekady była to lektura obowiązkowa w polskich szkołach. Główna bohaterka nazywa się Nel (według Google to wymyślone imię przez autora) jednak aby ułatwić mi życie w Niemczech, moi rodzice dodali podwójne ´l´ zamiast pojedynczego. Myślę, że to bardzo sprytne z ich strony — to jest imię typu „undercover“. Polacy często je rozpoznają, lecz dla Niemców to po prostu jakieś niezwykłe imię. Pewnie że nauczyciele mieli trudności z moim imieniem i często nazywali mnie Nele lub Nelly, chociaż nigdy nie doświadczyłam przez nie dyskryminacji.
Imię mojej siostry także dostosowano do międzynarodowej ortografii — zamieniono literę ´w´ na ´v´. Mimo że urodziła się w Polsce, nasi rodzice świadomie podjęli tę decyzje. Zdali sobie sprawę, jaką potęgę ma coś tak prostego jak imię, jeśli chce się zbudować życie za granicą.
Moim rodzicom jest bardzo trudno ze swoimi imionami w Niemczech. Oboje mają jedne z najbardziej skomplikowanych polskich imion, na które Niemiec może trafić. Nikt nie potrafi ich wymówić, a co dopiero napisać, i ludzie od razu wiedzą, że nie są Niemcami. Zanim zdążą ich poznać, już mają podstawę do dyskryminacji.
Bardzo często zauważyłam, że dzieci polskich rodziców mają zniemczone wersje polskich imion. Zuzanna staje się Susanne, Patrycja – Patricia, Mateusz – Matthäus i tak dalej. Co ciekawe — w domu używa się wyłącznie polskiej wersji. Moim zdaniem, to pięknie pokazuje napięcie między polską i niemiecką tożsamością: Rodzice chcą, aby ich dzieci były dobrze zintegrowane i nie doświadczały tyle dyskryminacji co oni; jednocześnie bardzo zależy im na zachowaniu polskiej kultury i przekazywaniu polskiej tożsamości swoim dzieciom. I oczywiście, dla Polaków, dokładnie jak w wielu słowiańskich kulturach, imię oficjalne jest rzadko używane. Moje imię na przykład ma pięć różnych zdrobnień — Nelka, Nela, Nelcia, Neluś, Nelunia. Myślę, że właśnie dlatego nie jest to aż taka duża sprawa i ofiara dla polskich emigrantów, kiedy „nie mogą“ nadać dzieciom typowe polskie imię. Wiedzą, że to tylko formalności.
Dla ludzi na emigracji imię może albo bardzo utrudnić, albo ułatwić życie. Kiedy decydują się na imię dla dziecka, nie chodzi tylko o to, czy ładnie brzmi. Myśli się o przyszłości w nowym kraju. W Niemczech, imię Nell chroni mnie przed dyskryminacją i symbolizuje, że moi rodzice chcieli umożliwić mi łatwiejsze życie za granicą. A takie imiona jak Nelka lub Nelcia pokazują mi, gdzie leżą moje korzenie i skąd pochodzę..
A co twoje imię oznacza dla ciebie?.
- Nell o sobie: Urodziłam się w Berlinie jako dziecko dwojga Polaków, dlatego polska kultura i język są ważną częścią mojej tożsamości. Obecnie studiuję filologię polską i rosyjską, ponieważ fascynują mnie języki słowiańskie. Nauka języków obcych to moja pasja.
Autorka: Nell Łach
Pierwszym językiem, który nabyłam, był polski. W domu mówiliśmy tylko po polsku, a dopiero w przedszkolu przyswoiłam sobie niemiecki z pomocą nauczycielek.
Już w młodym wieku byłam bardzo świadoma tego, jak ludzie postrzegali nas — rodzinę polskojęzyczną w Niemczech. Niestety, kiedy byłam dzieckiem, czasami wstydziłam się tego, szczególnie moich rodziców. Było mi głupio, gdy nauczyciele widzieli, że moi rodzice mają trudności z językiem niemieckim, a ja musiałam tłumaczyć niektóre rzeczy. Często czułam, że ludzie nas oceniają negatywnie, kiedy publicznie rozmawialiśmy po polsku.
Dorastając, miałam wielu przyjaciół polskiego pochodzenia i często rozmawialiśmy po polsku. Pewnego dnia nauczycielka to usłyszała, podeszła do nas i zakazała nam mówić po polsku w szkole. Z drugiej strony, w domu zabraniano nam z siostrą rozmawiać po niemiecku. Mimo to, gdy rodzice dostawali oficjalne listy, nagle oczekiwali, że jako dziesięciolatka napiszę odpowiedź po niemiecku – i to w języku urzędowym.
Niestety, w szkole miałam wiele niepotrzebnych kompleksów związanych z moim niemieckim. Ludzie śmiali się ze mnie, gdy czasem popełniałam błędy albo mówili, że mój niemiecki jest niby na poziomie B1, mimo że to mój język ojczysty. Nauczycielka skierowała mnie nawet do logopedy, ponieważ miałam trudności z wymową pewnego niemieckiego dźwięku. Wiem, że brzmi to dziwnie — przecież urodziłam się w Niemczech. Jednak dużo ludzi nie zdaje sobie sprawy, jaki mocny wpływ to ma, gdy rodzina nie mówi w języku kraju, w którym się dorasta. Właściwie, już długo nie mieszkam u rodziców, czyli mówię na co dzień znacznie więcej po niemiecku niż po polsku, ale nadal widzę efekty dwujęzycznego dorastania w moim niemieckim.
Z drugiej strony, kiedy odwiedzałam rodzinę w Polsce, śmiano się z mojego niemieckiego akcentu i także z moich błędów. W obu krajach miałam poczucie, że ze względu na język nie należę w pełni do żadnego z nich.
Dorastanie w dwujęzyczności to jak podwójne życie. Przez całe dzieciństwo mój mózg musiał funkcjonować w dwóch językach, a ja ciągle przełączałam się z jednego na drugi. W szkole wszystko odbywało się po niemiecku, ale gdy wracałam do domu, czułam się jak w Polsce. Nagle nie byłam Nell, ale Nelką, a rozmowy, telewizja, książki i tak dalej były po polsku.
Dziś jestem dumna z tego, że mówię w dwóch językach, i widzę oraz bardzo doceniam zalety dwujęzyczności. Uważam, że to ogromny dar. Dzięki niej od małego znam dwa języki, których nie musiałam się nauczyć, i łatwiej jest mi opanować kolejne. Gdybym nie dorastała w dwóch językach, być może nigdy nie odkryłabym swojej pasji do nauki języków obcych.
- Nell o sobie: Urodziłam się w Berlinie jako dziecko dwojga Polaków, dlatego polska kultura i język są ważną częścią mojej tożsamości. Obecnie studiuję filologię polską i rosyjską, ponieważ fascynują mnie języki słowiańskie. Nauka języków obcych to moja pasja.